Część III: Rozdział 14


Edmund
            Na całe szczęście Piotr przyprowadził ze sobą jeszcze jednego konia, więc mogliśmy szybko uciec. Wolałem nie myśleć o tym, że Noreen specjalnie mnie wypuściła – choć przedtem sama mnie uwięziła. Ta dziewczyna była pełna sprzeczności, co nie zmienia faktu, że nadal jej nie ufałem. Nie mogę powiedzieć, że jej nienawidzę, bo w momencie obecnym czuję do niej nic – po prostu nic. Nie mogę powiedzieć, że jej nienawidzę, nie mogę powiedzieć, że ją kocham (zresztą – co to za myśl). Na razie jest mi ona absolutnie obojętna – a jednak cały czas zajmuje moje myśli.
            Nie wracaliśmy z Piotrem do Ker-Paravelu, tylko jechaliśmy do Bobrowej Tamy. Pan i Pani Bóbr na pewno przyjmą nas z otwartymi ramionami. Niestety, zajęło to trochę czasu, a między sporadycznymi rozmowami z Piotrem miałem dużo czasu na niechciane rozmyślania.
            Z doświadczenia wiem, że gdy się budzisz i wyczuwasz, że coś jest nie tak, nie wolno otwierać oczu. Tak też zrobiłem, gdy się ocknąłem w, jak się potem okazało, powozie. Rana na policzku bolała mnie okrutnie, ale to się miało nijak do rany zadanej mi lata temu przez Białą Czarownicę. Czułem też, że choć leżę na twardej ławce w powozie, moja głowa spoczywa na czymś miękkim – na kolanach Noreen. Delikatnie przeczesywała palcami moje włosy, co nawet sprawiało mi przyjemność – dopóki nie przypomniałem sobie, że ona jest wrogiem; a przynajmniej pracuje dla wroga.
            Bo nawet nie wiem, jakie żywiła do mnie uczucia. Czy ta miłość była prawdziwa, czy udawana? Nie sposób było się o tym dowiedzieć.
            Tyle, że teraz dała jawny dowód bycia przeciw własnej matce – matce, którą sama wskrzesiła. I o co chodziło z tą magią? To chyba przekraczało mój „prosty, chłopski rozum” , jak zwykła mawiać Łucja.
            Łucja. Miałem poczucie winy, że zostawiam siostry, które przez tą krótką chwilę, kiedy byłem w celi obok przemyły moją ranę. Nie mogły jej niestety opatrzyć, ale to było i tak o wiele lepsze . Postanowiłem, że pierwszym, co zrobimy, gdy zbierzemy armię, będzie szturm na zamek Jadis i odbicie więźniów.
            - O co dokładnie chodzi z tą Noreen? – Piotr zadał mi wreszcie to pytanie, o które się obawiałem. – Bo, jak zauważyłem, wskrzesiła mamusię.
            - Czyli teraz mi już wierzysz?
            - Niestety – przyznał. – Co was łączy? – zaczął wywiad. Skrzywiłem się.
            - No cóż, najpierw mi się podobała – powiedziałem. – Bardzo – dodałem po chwili. – Po czym się okazało, że to kobieta bez serca. Kiedy dziś przyjechałem do Narnii, wyznała mi miłość, ale potem tak jakby się o to pokłóciliśmy, bo jej nie wierzę, więc zarobiłem to – wskazałem policzek. – Teraz najwidoczniej sprzeciwiła się mamusi, ale nie wiem po jaką cholerę.
            - To miłość – westchnął Piotr udając rozmarzenie. Miałem ochotę walnąć go w łeb, ale na szczęście jechaliśmy w bezpiecznej odległości od siebie. Piotr Wspaniały – taa, jasne. Chociaż, w sumie ja jestem Sprawiedliwym… Więc dlaczego nie mogę ocenić Noreen tak, jak zwykle oceniam ludzi? Bo ona zbytnio pogrywała z twoimi uczuciami.
            - A ty się na tym tak bardzo znasz – odparłem po prostu.
            - Nie wiesz, ile podbojów miłosnych mam za sobą – powiedział, nadal z tą samą miną. Parsknąłem śmiechem.
            - W takim razie trzeba ci zmienić przydomek na Łamacz Kobiecych Serc.
            - Żeby tylko kobiecych… - W tym momencie nagle spoważniałem i popatrzyłem na niego wielkimi oczami. Ten zaczął się nagle śmiać.
            - Uwierzyłbyś w to? Edek, myślałem, że znasz mnie lepiej.
            - Ja przecież od razu wiedziałem, że to żart – powiedziałem niewinnie. Piotr tylko pokręcił głową.
            - Dawno nie ucięliśmy sobie takiej męskiej pogawędki z prawdziwego zdarzenia.
            - Wiem, co sugerujesz, więc od razu odpowiadam: nie, nie opowiem ci jak było.
            - Cholera – zaklął. – Ale czy męskie pogawędki muszą tylko na tym polegać?
            - Hm, w sumie nie – odparłem. – Ale tak na poważnie: spotkałeś kogoś ostatnio?
            - Zanim przybyłeś do Telmaru, na tą jakże długą wizytę, poznałem tam pewną zielarkę. Niezłe ziółko z niej. – Zaśmiał się ze swojego „żartu”. – Ma na imię Sofie i siedemnaście lat. Nie mogę powiedzieć, że mnie lubi, ale z czasem… Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
            - Sześć lat różnicy? – zdziwiłem się. – Nawet dla mnie to małolata.
            - Miłość nie wybiera.
            - Tak mówią.
            Zamilkliśmy. Pomimo całej tej sytuacji, powrotu Białej Czarownicy i tak dalej ta radosna rozmowa była pokrzepiająca.
Wcześniej jechaliśmy stępem, by konie mogły odpocząć, ale w tym momencie puściliśmy się galopem. Z oddali było słychać już rzekę, więc po kilku minutach znaleźliśmy się przy Bobrowej Tamie. Konie – jako że były nieme – uwiązaliśmy przy drzewach nad brzegiem, by mogły się napić i poskubać trawy. Sami zapukaliśmy do drzwi. Zanim ktokolwiek nam otworzył, usłyszeliśmy oburzone wołanie.
            - Goście! A ja jestem taka potargana, nieuczesana! I do tego nic jak zwykle w spiżarce nie ma!
- Kochana, nie wiem czy wiesz, ale te ściany nie są dźwiękoszczelne.
Małe drzwi się otwarły i ujrzeliśmy Pana Bobra, który uśmiechnął się na nasz widok.
- Wasze Wysokości! Nie spodziewaliśmy się was – powiedział. – Zapraszam do środka.
- Chyba się już tam nie zmieścimy. – Piotr zrobił przepraszającą minę. – Ale jeżeli znasz w pobliżu jakąś kryjówkę naszego rozmiaru, chętnie tam się udamy.
Pan Bóbr pomyślał chwilę.
- Chyba znam takie miejsce. Chodźcie.
Jego żona oburzała się, że nie zostajemy, ale w końcu powiedziała, że zaniesie nam obiad. Bóbr zaprowadził nas do dziury w zboczu pobliskiego pagórka. Gdy się w nią weszło, okazało się, że krótki tunel prowadził do całkiem okazałego pomieszczenia.
- Taki nasz schron, na wszelki wypadek – objaśnił Pan Bóbr. – A więc teraz mówcie, chłopcy, co was tu sprowadza. I czemu musicie się ukrywać.
- Ker-Paravel został zdobyty przez Białą Czarownicę.
Pan Bóbr zaczął się śmiać, jednak po chwili ujrzał nasze poważne miny i przestał.
- Wy tak na serio? Ona… ona wróciła?
- Niestety – potwierdziłem. – Przejęli nasz zamek, gdy my byliśmy w Telmarze. Wiele zwierząt i stworzeń, jak również nasze siostry, zostało uwięzione w jej lochach.
- Przynajmniej nie pozamieniała ich w kamień.
- Coś mi się zdaje, że jej moc osłabła przez te kilka lat i już nie może wykonać swojej popisowej sztuczki. Inaczej już by miała nową kolekcję – zauważyłem. – Nadal jednak jest niebezpiecznym wrogiem.
- Musimy zorganizować armię – podjął Piotr. – Może Narnijczycy o tym nie wiedzą, ale zaczęła się wojna.
Pan Bóbr bardzo fachowo podszedł do sytuacji. Przez znajome wiewiórki posłał w las wiadomość, że wszystkie zwierzęta i stworzenia mają się gotować  do walki. Zbiórkę wyznaczono na następny dzień przy Kamiennym Stole. Do naszej kryjówki zaprosił także kilku swoich przyjaciół: Borsuka – który przyniósł nam kilka butelek bimbru – Szablozura, bardzo walecznego szczurka i znanego mi już Lisa. Do zmroku omawialiśmy strategię i opróżnialiśmy butelki Borsuka. W międzyczasie Pani Bobrowa przyniosła nam jakieś smażone ryby i opatrzyła mój policzek. Dzięki temu poczułem się o wiele lepiej.
Nie jest tajemnicą, że rano obudziliśmy się niekoniecznie świeży i wyspani. Mieliśmy za to plan, który zamierzaliśmy niezwłocznie wprowadzić w życie.
Do Kamiennego Stołu dotarliśmy w południe. Była tam już też część naszej armii – kilkunastu centaurów i około trzydziestu różnych zwierząt. Wiadome było, że nie możemy liczyć na wiele więcej. Do wieczora zebrała się jednak aż ponad setka ludzi, nie licząc drzew, które obiecały nam zawiadomić swoich krewnych przy zamku Jadis.
Razem z Piotrem pogrupowaliśmy ich odpowiednio. Centaury pod wodzą Fulminy – która również dotarła tu z Telmaru – miały zająć stanowiska łucznicze. Gryzonie większe i mniejsze zostały podzielone między dwóch dowódców: Szablozura i Pana Bobra. Wszystkie inne stworzenia, ze mną i moim bratem na czele stanowiły największą grupę.
Ustawiliśmy się w pobliżu zamku późnym wieczorem. Centaury sprawdzały jeszcze cięciwy, reszta zwierząt swoje miecze, sztylety, a nawet noże kuchenne. Piotr trzymał rękę na swym mieczu, sprezentowanym przez świętego Mikołaja. Mój miecz został najpewniej w sali tronowej na Ker-Paravelu. Niby dostałem jakiś inny, ale to nie było to samo. Belenus służył mi wiele lat. Jego nazwa w jednym ze starożytnych języków oznacza świetlisty lub ostry, w zależności od tłumaczenia. Jak dla mnie mógłby się nazywać nawet Beznadziejny – i tak był najlepszym ostrzem zaraz po mieczu Piotra.
Gdy słońce kompletnie zaszło, centaury ruszyły. Z pobliskiego wzgórza ostrzelały ich straż. Nawet nie wiedzieli, co się dzieje. Jak nasi kilka nocy temu, pomyślałem smutno.
Zaraz po centaurach drużyna Szablozura zaczęła szturm -wdarli się do zamku przez najmniejsze otwory i szczeliny. Po ciągnącym się w nieskończoność kwadransie wrota się otworzyły i stanął w nich Szablozur, wskazując wolną drogę. Wtedy drużyna Pana Bobra i nasza wyłoniły się z lasu i ruszyły do zamku.
W połowie drogi zatrzymały nas wilki. Na szczęście Trzy Brzuchate Niedźwiedzie i inne pozornie niegroźne zwierzęta zajęły się nimi, więc oddział Bobra wraz ze mną i Piotrem wszedł do zamku. Od razu skierowaliśmy się do lochów, gdzie żaden ze strażników już nie żył.
- Piotruś, Edek, tutaj! – usłyszeliśmy głosy naszych sióstr. Z niemałą trudnością wyważyliśmy stare kraty i dziewczyny mogły wyjść na wolność. Obie były trochę pokiereszowane, ale szczęśliwe. Wspólnie zaczęliśmy wypuszczać innych więźniów, w tym Pana Tumnusa.
- Szybko, Wasze Wysokości! Wiedźma i jej armia oblegają naszych przed zamkiem! – krzyknął skądś Szablozur. Przykazując siostrom, by się ukryły i nie brały udziału w walce popędziliśmy na górę. Widok, który zobaczyliśmy, gdy wypadliśmy z zamku, zmroził nam krew w żyłach.
Nasza armia stała w kole. Zewnętrzy krąg był ciasny, tworzyły go niedźwiedzie, centaury i fauny, czyli jedyne postawne stworzenia, które mogły dzierżyć tarcze. Spomiędzy ich nóg czasem wyłaniały się małe, błyskające w świetle księżyca szabelki i mieczyki, tnące przeciwników po łydkach.
Z groźnymi okrzykami wbiegliśmy z Piotrem między wrogów, tnąc gdzie popadnie. Bez słów ustaliliśmy, że musimy dotrzeć na drugą stronę – do Białej Czarownicy. Przedzieraliśmy się przez szeregi armii Jadis, o mało co nie tracąc różnych kończyn, a nawet i życia.
Niestety, musieliśmy się rozdzielić. Mój brat dołączył do obrony naszych, a ja nadal podążałem na sam koniec pola walki – które, w sumie, nie było tak duże, biorąc pod uwagę niewielką liczebność obu oddziałów.
Było tak blisko, gdy nagle jakieś ostrze zatrzymało mnie na dłużej.
- Elovena? – powiedziałem ze zdziwieniem, widząc dziewczynę, w której kiedyś byłem zakochany. Jej rude włosy były w nieładzie, a na twarzy malował się tryumfalny uśmiech. Uświadomiłem sobie, że w tym tygodniu już drugi raz walczę z kobietą. Chyba coś jest nie w porządku.
- Cześć – odczytałem z ruchu jej warg. Hałas był zbyt wielki, by go przekrzyczeć. – Chętnie bym się z tobą wreszcie rozprawiła, ale muszę cię zostawić mojej pani.
- Och, to świetnie – mruknąłem, blokując jej cios. Elovena tylko zaśmiała się i z gracją lawirując między minotaurami i innymi stworami zniknęła mi z oczu.
Nagle ni stąd, ni z owąd pojawiła się przy mnie Jadis. Nie miała już swojej różdżki – a więc tym razem ktoś złamał jej ją za mnie. Gdybym wiedział kto to, byłbym mu wdzięczny, ale teraz skupiłem się na czarownicy.
Wdaliśmy się w pojedynek - pojedynek na śmierć i życie. Trwał on długo, a im bardziej ja byłem zmęczony, tym bardziej ona wydawała się silniejsza. Mój oddech stawał się coraz cięższy, mięśnie pałały niemal żywym ogniem. Ręce powoli odmawiały posłuszeństwa, ale podświadomość nie poddawała się. W pewnym momencie jednak spóźniłem się o ułamek sekundy, i zdołałem zobaczyć jedynie ostrze miecza kierujące się w stronę mojego serca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz