Część II: Rozdział 6


Edmund

            Szczęście, że zdążyłem ukryć twarz w poduszce i dopiero potem krzyknąłem.
            Mimo, że już od miesiąca miałem koszmary, ten dzisiejszy to był horror w czystej postaci. Wcześniej nic nie było aż tak realistyczne. Śniły mi się po prostu wspomnienia, straszne wspomnienia, jednak teraz...
            Otarłem pot z czoła rękawem koszuli. Nic to nie dało - całe ubranie lepiło się do mnie, jakbym dopiero co wrócił do zamku po deszczu. Czułem się okropnie. Na rozdygotanych nogach podszedłem do okna i otworzyłem szeroko drewniane okiennice. Zawiasy zaskrzypiały, a do mojej komnaty wdarł się chłodny podmuch wiatru. Zadrżałem. Wsparłem się na parapecie i popatrzyłem na krainę, której jestem władcą. Moi poddani oczekują ode mnie rozwiązywania ich sporów, pomyślałem. Codziennie przychodzili zasięgnąć u mnie rady. W końcu to ja byłem Sprawiedliwym... Tego dnia postanowiłem się jednak wymigać od obowiązków. Nie wiedziałem, czy dojdę do siebie przez następne kilka godzin. Dorosły facet, a zachowuje się jak mała dziewczynka.

***

            W jednej ręce trzymam miecz, w drugiej tarczę. Mam dziesięć czy jedenaście lat - miałem już urodziny? A może jeszcze nie? Jestem już jednak pełnoprawnym rycerzem. W zbroi, z lwem na piersi, w hełmie na głowie. Walczę. Może dlatego wygrywam każdą potyczkę - moi przeciwnicy są zaskoczeni, widząc chłopca. To ich dekoncentruje, dzięki czemu mam przewagę. Widziałem już krew, widziałem już zmasakrowane ciała. A ja dalej zabijam - ja, chłopiec. Zabijam za Lwa, który oddał za mnie życie, zabijam, by zemścić się na Białej Czarownicy, której jak jakiś głupek zaufałem. To wszystko przez ptasie mleczko.
            Spadł mi hełm, mam szersze pole widzenia. W zasięgu mojego wzroku pojawia się wysoka, dostojna postać z różdżką w ręce, zamieniająca wszystkie napotkane stworzenia w kamień. Bez namysłu biegnę w jej stronę. Kiedy mnie zauważa, podnosi różdżkę. Ja podnoszę mój miecz, gotów przeciąć ją na pół. Jednak ona jest szybsza.
            Jak w zwolnionym tempie widzę poruszające się usta, wymawiające jakieś słowa - jednak nie słyszę ich przez szczęk broni i krzyki. Koniec różdżki, wycelowany we mnie, zaczyna się niepokojąco jarzyć. A potem zaczynam czuć coś potwornego.
            Czuję, jak moje stopy zamierają, jak krążenie w łydkach ustaje, jak nie mogę poruszyć kolanami. To odrętwienie obejmuje już moje uda, idzie coraz wyżej. Teraz brzuch, a w tym samym momencie ręce. Nie umiem poruszyć palcami, nadgarstkami, łokciami, ramionami. Czuję, że w środku wszystko zmienia się w coś ciężkiego. Kamień.
            Kamień obejmuje już płuca, zaczynam się dusić. Chcę wziąć duży haust powietrza, jednak i moje usta zamarzają niczym na wielkim mrozie. Włosy przestają być poruszane przez wiatr, a ja przestaję słyszeć odgłosy bitwy. Pozostaje mi tylko wzrok. Mimo, że się duszę, nie umieram. Czy tak czuły się wszystkie posągi stworzone przez tę wiedźmę? Niekończące się tortury.
            Czarownica podchodzi do mnie i uśmiecha się tak, jak pierwszego dnia naszej znajomości. Z ruchów warg czytam: "Jesteś takim głupcem, Edmundzie. Myślałeś, że mnie pokonasz..."
            Moje oczy również ulegają czarowi i już nic nie widzę. Nadal się duszę, nadal umieram - ale nie mogę umrzeć. Moje męki będą wieczne, jeśli tylko nie przyjdzie Aslan i nie owionie mnie jego gorący oddech życia. Cierpię tak, jak nikt nigdy nie cierpiał. Chętnie przywitałbym śmierć.
            Chyba moje modlitwy zostają wysłuchane, bowiem w pewnym momencie czuję, że się rozlatuję. Byłem posągiem, a ktoś mnie rozbił. Czuję jak się kruszę, jak moje kończyny odpadają, a jest to ból jeszcze większy niż poprzednie duszenie się. Mój tułów to teraz dziesięć tysięcy odłamków. Wreszcie czas na moją głowę - przejmujący ból rozłupywanej czaszki urywa się nagle, a ja jestem w nicości.
            Już nie myślę.
            Już mnie nie ma.

***

            To była chyba najbardziej przerażająca rzecz w moim życiu - nie było mnie. Czułem tylko bezradność, nie umiałem myśleć, nie czułem swojego ciała, nic. Pustka. Dlatego byłem taki roztrzęsiony po przebudzeniu. To się nie powinno zdarzyć...
            Nagle do głowy przyszła mi z niczym nie związana myśl: Noreen. Przypomniałem sobie, jak się czuję w jej towarzystwie. Z jednej strony - no cóż, muszę to przyznać - oczarowała mnie. Z drugiej jednak czuję się niewygodnie, mam wrażenie, że nie powinienem jej do końca ufać. Gabira to już w ogóle nie trawię.
            Skąd ja mam takie uprzedzenia? Dopiero kilka godzin temu się poznaliśmy, zamieniliśmy kilka słów...
            Obmyłem się w miednicy i założyłem czyste ubrania. Pasiatka, czyli szop pracz, nasza nadworna praczka, miała ostatnio chyba dużo roboty przeze mnie. Nie moja wina, że co noc budzę się zlany potem.
            Wyszedłem z mojej komnaty w celu przewietrzenia się, jak zwykle i ruszyłem szybkim krokiem pustymi korytarzami. Uwielbiałem tą ciszę. Nie było nikogo, kto by mi się kłaniał, mówił "Wasza Wysokość" i tak dalej. Tupot zwierzęcych łapek nie przeszkadzał mi w myśleniu.
            - Idziesz ratować kolejną damę w opresji? - Drgnąłem, słysząc to. Nie słyszałem kroków za sobą. Odwróciłem się i ujrzałem Noreen. - Witaj, Wasza Wysokość - powiedziała i dygnęła. Wyglądała na poważną, ale w jej oczach widziałem rozbawienie. Skrzywiłem się.
            - Nie musisz tak mówić. I nie, nie idę nikogo ratować. Muszę się przejść.
            - Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli dołączę? - zapytała z delikatnym uśmiechem. W tym momencie bardzo chciałem samotności, ale nie potrafiłem odmówić. Skinąłem tylko głową i ruszyliśmy ramię w ramię, nie odzywając się do siebie.
            Noreen była ubrana w jedną z sukni Zuzanny. Była beżowa, dość rozkloszowana, z dekoltem i rękawami ozdobionymi delikatną koronką. Jej opalona skóra wyraźnie odcinała się od materiału, czego nigdy nie mogłem powiedzieć, gdy moja siostra się w nią ubierała. Widząc Zuzannę w tej sukni miałem wrażenie, że wszystko się zlewa, oprócz jej ciemnych włosów. Przybyszka z Kalormenu wyglądała w niej o niebo lepiej, przede wszystkim dlatego, że krój podkreślał jej figurę. Podobała mi się bardziej niż poprzedniego dnia w spodniach i koszuli.
            - Jak noga? - postanowiłem zacząć rozmowę.
            - Już wcale nie boli. Gdyby nie wy, nie wiem, co by się stało.
            - Nie rób z nas takich bohaterów - powiedziałem speszony. Noreen nic nie odpowiedziała. W milczeniu wyszliśmy z zamku i skierowałem się w stronę plaży. Dziewczyna szła kilka kroków za mną. Wkrótce szliśmy już po miękkim piasku, który wsypywał mi się do butów. Po kilku krokach zatrzymałem się, patrząc w zadumie na morze. Było spokojne, fale delikatnie wpływały na piach. Słońce leniwie wychylało się zza horyzontu, nadając niebu jasnoniebieski kolor. Idylliczny obrazek, niczym jedno z malowideł w Ker-Paravelu. Już prawie zapomniałem o koszmarze nękającym mnie tej nocy. Prawie... Dopóki nie spojrzałem na Noreen. Patrzyła w tym samym kierunku co ja, na wschód. Słońce oświetlało jej twarz. Wyglądała tak łagodnie, a mnie kojarzyła się jedynie z Białą Czarownicą. Okrutną kobietą, której bałem się od początku - potem jednak dała mi to przeklęte ptasie mleczko, które zamaskowało to uczucie. Ale potem trafiłem do jej zamku i już więcej ptasiego mleczka nie było.
            - Czyli to jest ta najpiękniejsza strona Narnii - powiedziała dziewczyna. Nie zauważyłam nawet, jak się do mnie przybliżyła. Staliśmy w odległości kilkunastu centymetrów. Uniosła rękę i dotknęła delikatnie opuszkami palców mojego policzka. Zaskoczony tylko wpatrywałem się w nią. Odsunęła się nagle z przerażeniem w oczach.
            - Wybacz. Ja... ja nie powinnam - powiedziała, spuszczając wzrok i uciekła w stronę zamku.

***

            Usłyszałem pukanie do drzwi. Nie zareagowałem i nadal leżałem na swoim łóżku. Po tym, jak Noreen uciekła z plaży, stałem tam jeszcze jakąś chwilę, przetrawiając to, do czego przed chwilą doszło. Miałem mieszane uczucia, nie umiałem dogadać się sam ze sobą. Krótko mówiąc, miałem okropny mętlik w głowie.
            Osoba, zniecierpliwiona brakiem odpowiedzi, weszła do mojej komnaty. Oczywiście: była to Łucja. Kto inny uszanowałby moją prywatność, tylko nie ona. Wszyscy dorośliśmy, oprócz niej. Ona juz zawsze pozostanie tą małą dziewczynką, która pierwsza trafiła na Latarniane Pustkowie.
            - Nie mam nastroju - poinformowałem ją, gapiąc się w sufit.
            - A jeśli chodzi o naszych gości?
            - Tym bardziej - mruknąłem.
            - Słuchaj! - Moja siostra przysiadła na brzegu łóżka. - Chcę z tobą porozmawiać o Gabirze.
            - Mam ci udzielać porad miłosnych? - sufit już przestał być tak zajmujący, więc popatrzyłem na zakłopotaną Łucję. - Chyba śnisz.
            - Edmund, ja chcę porozmawiać właśnie z tobą, bo... - zaczęła, ale nie pozwoliłem jej skończyć.
            - Nie mam nastroju - powiedziałem dobitniej.  - Idź z tym do Zuzy, ona jest ekspertką.
            - Ale myślałam, że mi pomożesz, biorąc pod uwagę, wiesz, Elovenę... - powiedziała błagalnym głosem, jednak gdy usłyszałem to imię, narastająca wściekłość znalazła ujście.
            - Wyjdź. - Wstałem z łóżka i złapałem siostrę za ramię.  - Ten temat jest zakazany. Nie powinnaś w ogóle o niej wspominać. Wynoś się.
            Na twarzy Łucji malowało się przerażenie. Pospiesznie wymamrotała jakieś przeprosiny i wyszła, zostawiając mnie w jeszcze gorszym nastroju niż wcześniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz