Część III: Rozdział 11


Noreen

Werze, za to że mnie przymusiła
do napisania tego rozdziału.
            Kiedy Edmund wyjechał, tylko z początku byłam trochę smutna, bo bardzo szybko dotarło do mnie, że teraz mam jedyną okazję do wprowadzenia w życie mojego planu. Jeśli chodzi o konflikt w Telmarze, na pewno jest w niego zamieszany Foreis – a jeśli wypapla Edmundowi coś o mnie, już nie będę miała sposobności do wskrzeszenia mojej matki.
            Wczoraj wieczorem, gdy otrząsnęłam się z tego całego „zakochania” – a nie przyszło mi to łatwo – zaczęłam organizować wiedźmy, które miały mi pomóc przy wskrzeszaniu. Gabir skutecznie zajmował Łucję, więc mogłam wymknąć się z zamku niezauważona przez królową. Zuzanna w ogóle się mną nie interesowała, tak jak ja nią, więc nie musiałam się przejmować czy zobaczy mnie, czy nie. Na wszelki wypadek jednak użyłam wypróbowanego już przeze mnie zaklęcia niewidzialności. Na szyi miałam wisior, który dał mi Foreis – zwiększał on moc magiczną, niczym różdżka – był jednak bardziej „niepozorny” – jeśli można użyć takiego słowa do opisania wielkiego klejnotu.
            Wreszcie, już po północy, zebrałyśmy się wszystkie: oprócz mnie kilkanaście narnijskich wiedźm ocalałych z bitwy. Dostałam wiadomość od Rudogona, że kilka mil od nas – a raczej polany, na której przebywałyśmy – stacjonuje już kilka „drużyn”. Nie są może one tak liczne jak armia Jadis – w końcu wielu wtedy zginęło – ale i tak lepsze to od niczego. Narnijczycy nic nie wiedzą, dzięki sprawności Rudogona, który znalazł miejsce, do którego nikt nie zbliżał się od wieków. Mógł tam spokojnie zorganizować cały garnizon.
            Pecturra, pomarszczona starucha sięgająca mi do pasa, popatrzyła w niebo. Po chwili obserwacji skinęła głową na znak, iż możemy zaczynać.
            Kolejna wiedźma – równie pomarszczona, jednak chuda i bardzo wysoka – z szacunkiem podeszła do mnie i podała mi różdżkę mojej matki. Została naprawiona przez znajome czarne karły, już gotowe u boku Rudogona. Delikatnie odebrałam przedmiot. Różdżka była lekka, lecz kryształowe krawędzie ostre niczym sztylet. Delikatna, lecz solidna. Nie wiem, jak małemu Edmundowi udało się ją przeciąć.
            Z powagą wbiłam różdżkę w ziemię, po czym wyryłam w niej wielki okrąg. Stanęłam pośrodku, a wokół niego ustawiły się wszystkie pomagające mi wiedźmy: Pecturra, Elgir, Maarna, Igrit, Fytha, Kassyv, Quint, Oosbha i wiele innych, których nie znałam z imienia, w tym najmłodsza – Elovena. Jako jedyna nie była stara i pomarszczona, jednak psychicznie wydawała się być starszą, niż na to wyglądała. Zdziwiłam się, gdy z nią rozmawiałam kilka godzin wcześniej: wspomniałam, że to ma być zemsta na Edmundzie Sprawiedliwym i reszcie jego przebrzydłego rodzeństwa, a ona mi na to, że już raz próbowała zabić młodszego króla. Nie chciała opowiedzieć o szczegółach, a ja nie chciałam słuchać. Połączyła nas nienawiść do niego, więc to ją wybrałam do bezpośredniej pomocy.
            Elovena podała mi zabite wcześniej kocię. Jego krwią skropiłyśmy okrąg, po czym wiedźma wróciła na swoje miejsce. Zwłoki zwierzęcia położyła przed swoimi stopami, i razem z resztą wyciągnęła przed siebie ręce. Ja stanęłam w środku okręgu z różdżką matki w ręce i zaczęłam przemawiać donośnym głosem:
Wielki Taszu, władco krainy umarłych
mający szacunek u pradawnych duchów
mściwie karzący nieposłusznych,
nagradzający mu oddanych.
daj nam swe błogosławieństwo,
przyjmij tę ofiarę.
Władczyni Narnii
potężna Jadis
powróć do tego świata
pomóż pokonać nieprawych
obejmij straconą władzę.
            Gdy skończyłam zaklęcie, przez moment nic się nie działo. Wiedźmy otworzyły oczy i popatrzyły po sobie z niemym pytaniem: „Co się stało?” Ja spojrzałam tak na Elovenę, a ona wzruszyła ramionami.
            Nagle poczułam, jakby ktoś chciał mi wyrwać serce z piersi. Bardzo mocne szarpnięcie, po którym bezwładnie opadłam na ziemię. Kątem oka dojrzałam wielki, czarny cień i mgłę zasnuwającą polanę. Wszystko w środku mnie tak bolało, że ledwo co oddychałam – każdy oddech był dla mnie mordęgą, każde uderzenie serca jak uderzenie młotem. Słyszałam nerwowe szepty wiedźm. Jedna, przypuszczalnie Elovena, musiała coś do mnie mówić, ale nie rozróżniałam słów. Miałam okrutny mętlik w głowie, bałam się, że głowa mi pęknie od tego.
            I tak samo nagle, jak się to zaczęło, wszystko ustało. Umysł miałam czysty i jasny, serce biło normalnie, mięśnie już nie płonęły żywym ogniem. Ze zmęczenia tylko dyszałam, wciągając głęboko powietrze. Podparłam się rękami, by już nie leżeć na twarzy. Dotknęłam lewego policzka – przylepiło się do niego trochę ziemi, jakiś patyk zadrapał skórę. Mój oddech nareszcie wracał do normy.
            - Wstań, dziecko – usłyszałam. Na ten głos od razu poderwałam się z ziemi. Odgarnęłam potargane włosy z twarzy i stanęłam oko w oko z własną matką.
            Nie byłam przygotowana na ten moment. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć – czy w ogóle mam coś mówić. Po prostu stałam i gapiłam się na tę kobietę. Była taka, jaką ją zapamiętałam. Wysoka, królewska, onieśmielająca. Miała na sobie czarną suknię z lejącego się materiału, opadającego delikatnie na ziemię.
            Liczyłam na to, że ona zrobi pierwszy krok. Że coś powie, że coś zrobi. Że, no nie wiem… Poklepie mnie po ramieniu i powie „Dobra robota, Noreen”?  Nic się takiego nie stało.
            - Dlaczego mnie wezwałyście? – zapytała. Ja nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu, więc wyręczyła mnie Elovena.
            - Chcemy obalić czwórkę rodzeństwa z tronów Ker-Paravelu, pani – powiedziała, lekko się skłaniając.
            - Macie armię?
            - Częściowo – odezwałam się.  – Wielu przychylnych tobie zostało zamordowanych w bitwie dziewięć lat temu, a niektórzy nie chcieli nam uwierzyć. Lecz teraz… - nie dokończyłam; przerwała mi.
            - Gdzie? – spytała ze zniecierpliwieniem.
            - Niedaleko stąd, w pobliżu twego zamku, wasza wysokość – powiedziała Fytha skrzekliwym głosem. – Ale nie mamy dużo czasu.
            - Tak – poparła ją Pecturra. – Mogę postrzegać – zwróciła się do mnie i mojej matki. Postrzeganie była to możliwość zobaczenia w swoim umyśle znanej sobie osoby, gdziekolwiek jest. – Król Edmund będzie jutro w Catrachu. Musimy szybciej uformować naszych, żeby zaatakować jeszcze podczas ich nieobecności.
            - Kassyv widziała przyszłość – odezwała się wiedźma, którą uważałam za trochę zbzikowaną. – Kassyv zobaczyła, że król Edmund dowiaduje się, kim jest pani Noreen. Kassyv zobaczyła, że za trzy dni będzie z powrotem.
            - Widziałaś coś więcej? – spytała Biała Czarownica. - Czy wygramy?
            - Taka wizja jeszcze nie przyszła do Kassyv. Ale Kassyv widziała, że król Edmund będzie chciał się rozmówić z panią Noreen. Bardzo na nią nakrzyczy, a ona na niego.  A pani Noreen coś mu powie, ale tego Kassyv nie zdradzi. – Spękane usta staruchy wygięły się w uśmiechu, po czym odeszła tanecznym krokiem, mrucząc coś pod nosem. Co ja mu takiego powiem? Że to, co zrobiliśmy, to był błąd? Nie wiedziałam, a nie mogłam zbyt dużo myśleć, bo matka szybkim krokiem udała się w stronę swojego pałacu, a my wszystkie niczym orszak za nią.
***
            Moja matka ważyła swoją różdżkę w dłoni rada z tego, że ją odzyskała. Nadal nic do mnie nie powiedziała, a ja czułam się bardzo skrzywdzona. Ignorowała mnie jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Nie chciałam jej jednak robić awantury – narażanie się Białej Czarownicy nie jest dobrym pomysłem.
            Ilość chętnych do walki u jej boku spodobała się jej. Narnijczycy i tak nie mają stałej armii, a na pewno będą zaskoczeni gdy zaatakujemy Ker-Paravel. W planach poczynionych przez Rudogona najpierw część miała dostać się do zamku i wziąć królowe jako zakładniczki, a dopiero potem reszta przypuściłaby atak i oblężyła zamek. Wtedy, gdybyśmy zdobyli Ker-Paravel, poczekalibyśmy, aż wróci Edmund i wtedy otwarcie wypowiedzielibyśmy wojnę Czterem Władcom.
            Bałam się. Potwornie się bałam. Nie tego, czy uda nam się wykonać plany. Nie tego, że jeśli dojdzie do otwartych walk, mogłabym zginąć.
            Bałam się o Edmunda. Bałam się, że to on zginie. Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że on jest dla mnie ważny, że troszczę się o niego. Zastanawiałam się nadal, co mu powiem. Skoro dowiedział się, kim jestem, na pewno będzie oczekiwał wyjaśnień. Zarzuci mi, że go wykorzystałam, lub coś podobnego. A co ja mu na to odpowiem? Wybacz, ale taki był plan?
            - Już czas – warknął Rudogon. – Oddziały karłów są na dziedzińcu. Możecie wydać rozkaz do rozpoczęcia akcji.
            - A więc rozpocznijcie – powiedziała Jadis.
            - Nie! – krzyknęłam.
            - Dlaczego? – moja matka zmrużyła oczy i przyglądała mi się, jakbym była jakimś spiskowcem. A to moja podświadomość spiskowała przeciw mnie.
            - Przekaż im, że mają najpierw obudzić Gabira i on im pomoże – wymyśliłam na poczekaniu. Rudogon skinął głową, po czym oddalił się i przekazał wszystkie informacje krukowi, który przeraźliwym skrzeknięciem oznajmił potwierdzenie i odleciał w stronę Ker-Paravelu.
            - Co czujesz do Edmunda? – Byłam zdziwiona, że Biała Czarownica wreszcie zwróciła na mnie uwagę.
            - Nienawiść – powiedziałam lekko. Od najmłodszych lat uczyłam się kłamać i grać, więc nie było dla mnie problemem niewtajemniczanie matki w rozważania mojej podświadomości. – Przecież praktycznie to on cię zabił.
            - Tak – potwierdziła tylko i odwróciła się, by porozmawiać z dowódcą minotaurów, Jyrlonem.
            Kruk wrócił i oznajmił, że Gabirowi nic nie jest, a karły weszły do zamku.
            A więc zaczęła się wojna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz